Lipiec i przyjemne macierzyństwo
Lipiec upłynął szybko, tak jak zresztą szybko upłynie sierpień. Potem zaraz Wszystkich Świętych, i hop! do Bożego Narodzenia. Lipiec był bardzo dla mnie łaskawy pod każdym względem - zawodowym, towarzyskim, kulurowym, czytelniczym. Sprzyjał podróżom bliższym i dalszym. Przede wszystkim był bardzo spokojny.
Z kulturalnych rzeczy przeczytałam książkę noblistki Annie Ernaux "Lata", jeszcze raz "A ja żem jej powiedziała" Nosowskiej, zaczęłam czytać "Zabić drozda", odkryłam magię kina studyjnego i obejrzałam "Barbie", zwiedziłam Tarnów i dwa razy byłam w Krakowie. Coś tam kupiłam na wyprzedażach i poza wyprzedażami, a co najważniejsze: wpadłam na pomysł, by w skromnych tiszertach, które mi się podobają ze względu na nadruk, by nie "dusiły" pod szyją, wycinać okrągłe, głębsze dekolty za pomocą odręcznego rysunku od talerza i domowych nożyczek. Może to początek przygody z szyciem, jako że zapisałam się na kurs krawiectwa i czekam na zebranie grupy? Wymieniłam komody i szafki nocne w sypialni, kolejny raz przejrzałam zawartość szafy. Odnowiłam stare kontakty i towarzysko spotkałam się z koleżankami z liceum i dawną koleżanką ze studiów.
W tak zwanym międzyczasie w odpowiedzi na pojawiające się na moim fb artykuły o niezadowoleniu z posiadania dzieci myślałam sobie o macierzyństwie: że jego ciężar zależy od wieku dzieci i samych dzieci. Mogą zdarzyć się ciężkie porody, nieodkładalne niemowlęta, bunty rozwojowe w każdym roku wzrastania dziecka, alergie, wieczne katary, te wszystkie bale przebierańców w przedszkolach i przedstawienia w szkołach, jazdy do całodobowego marketu po blok techniczny na następny dzień, pierwsze faje, alkohol, czy nawet grubiej, pierwsze relacje romantyczno-seksualne, można by długo wymieniać. Ale ja od kilku lat jestem matką spełnioną, zadowoloną z siebie, rozleniwioną niemal opieką na dziećmi (bo przecież 18- i 20-latek nie potrzebują już dozoru 24/7). To zaczęło się jakieś trzy lata temu, gdy młodsze dziecko poszło do średniej szkoły i dostało bilet miesięczny na autobus. Nagle skończyły się popołudnia, w których myślałam, że bez kieliszka różowego wina nie dam rady pomóc w matematce i polskim, bo też skończyło się wspólne odrabianie lekcji. Skończyło się pieczenie ciast na szkolne festyny. Skończyło się szukanie w ciucholandach futrzanej kamizelki pastuszka na jasełka. Skończyło się chodzenie na religię. Pojawiło się za to prawo jazdy dziecka, jego pierwszy samochód i możliwość zrobienia przez nie zakupów na cały tydzień (najbliższy sklep mam w odleglości 2 km). Pojawiło się samodzielne przez nich pranie i prasowanie swoich ubrań. Na obiad może być kurczak z rożna z budki przy rondzie albo w piątki pizza z ulubionej pizzerii. O, tak! Takie macierzyństwo jest całkiem przyjemne, zwłaszcza, gdy dzieci oprócz typowych grzechów nastolatka (siedzenie w Internecie całymi nocami) nie sprawiają kłopotów wychowawczych. Lubię być matką moich dzieci. Moich dorosłych już dzieci.
Komentarze
Prześlij komentarz
Podpisz się, proszę! Komentarze anonimowe zgodnie z regulaminem bloga nie są publikowane. Spam, nawet podpisany, również nie będzie publikowany.